Bionade, niemiecka lemoniada, którą od niedawna chwali się warszawska kawiarnia "
Małpi biznes", to produkt o którym można powiedzieć: takie rzeczy się nie zdarzają. A przynajmniej, z całą pewnością, nie zdarzają się w Polsce.
Dla jasności, i dla tych, którzy nie wiedzą o czym mowa: napoje Bionade trafiają dzisiaj do ponad dwudziestu krajów a sprzedaż sięga kilkuset milionów butelek rocznie. Trudno uwierzyć, jak skromne były początki jednego z najpopularniejszych softdrinków na naszym kontynencie.
Wyobraź sobie lokalny, rodzinny i do tego balansujący na granicy plajty browar. Ludzie nie kupują piwa, bo konkurencja robi lepsze, a znikąd nie widać pomysłu na produkt, który mógłby być czymś na miarę przełomu w ponurej egzystencji Privatbrauerei Peter w bawarskim Ostheim von der Roehn.
Nikt nie przykłada szczególnej wagi do eksperymentów, którymi w zapomnianym skrzydle browaru zajmuje się Dieter Leipold, ojczym szefa. Jeszcze mniej osób wie, że Leipold wcale nie szuka nowej receptury na bardziej spienione piwo. Chodzi o coś zupełnie innego. Dieter od pięciu lat prowadzi badania których celem na być przeprowadzenie fermentacji bez uzyskiwania alkoholu. Na badania wydał już półtora miliona euro, co zawiodło firmę kierowaną przez pasierba, Petera Kowalsky'ego, na skraj bankructwa. Eksperymenty przynoszą jednak niespodziewany skutek: w 1995 roku Dieterowi udaje się przeprowadzić fermentację, w wyniku której nie powstaje piwo lecz gazowany napój na bazie słodu jęczmiennego i wody, doprawiony kwasem glukonowym, pochodną glukozy oraz naturalnymi składnikami, które zapewniają lemoniadom smak i kolor.
Tak rodzi się Bionade. Szczegóły tej przemiany są dzisiaj pilnie strzeżoną tajemnicą firmy. Trudno się dziwić, napoje Bionade to obecnie europejska potęga i świetny interes. „Wymyśliliśmy biznes, który nie istniał a dzisiaj wart jest kilka miliardów euro. Zupełnie przypadkiem stworzyliśmy rynek dla eko-napojów” – chwali się Dieter Leipold, obecnie szef świetnie prosperującej firmy. Interes idzie tak dobrze, że już parę lat temu chęć przejęcia go w całości wyraziła Coca-Cola. Nic z tego, Herr Leipold nie zamierza sprzedawać firmy, której podniesienie z kolan kosztowało go tyle wysiłku.
Zanim jednak nastąpiła eksplozja popularności napoju z malutkiego Privatbrauerei Peter, firma musiała przetrwać ciężki okres. Przez trzy lata sprzedaż napojów szła opornie. Aż pewnego dnia doszło do pomyłki: w 1998 roku do hamburskich sklepów i klubów trafiła partia Bionade przeznaczona na rynek węgierski i opatrzona etykietami w języku Beli Bartoka. Trendsetterzy wpadli w zachwyt: nowy, tajemniczy supernapój z egzotycznej Europy Środkowej! W ciągu kilku dni Hamburg ogarnęła lemoniadowa gorączka, która wkrótce rozlała się na kolejne niemieckie miasta a potem - na sąsiednie kraje... Bionade było gotowe na podbój świata.
Wyobrażacie sobie, że taki los spotyka np. Polo-Cocktę? Albo Hoop Colę? Albo Zbyszko Trzy Cytryny?